Angelbird AV PRO SD – recenzuje Rafał Nebelski

W połowie czerwca, tuż przed turystycznym boomem pocovidowym, udało mi się dotrzeć na Islandię. Nie była to moja pierwsza wyprawa na wyspę, dlatego już od samego początku założyłem, że głównym jej celem będzie dotarcie do słynnego już wulkanu o wdzięcznej nazwie Fagradalsfjall, położonego na półwyspie Reykjanes. Na temat samej erupcji i zagadnień związanych z dotarciem do krateru, nie będę się rozpisywał w tym miejscu. Ciekawych zapraszam do obszernego wpisu, jaki niedawno zamieściłem na swoim blogu:

http://www.rafalnebelski.com/fagradalsfjall-najslynniejszy-wulkan-swiata/

Tu skupię się na wydarzeniu, które ma spory związek z kartami Angelbird. Ale po kolei.

Już od marca 2021, czyli od początku erupcji wulkanu liczyłem, że prędzej czy później uda mi się dotrzeć do krateru. Rzeczywistość jaką mieliśmy na początku roku, nie pozwalała na szczegółowe planowanie czegokolwiek. Mimo to, przygotowywałem się do wizyty czytając, a przede wszystkim oglądając zdjęcia i filmy z okolic krateru. Wiedziałem więc, że oprócz aparatu, moim podstawowym narzędziem pracy będzie dron. Dodatkowo, po raz pierwszy, do wszystkich urządzeń rejestrujących, zabrałem ze sobą jedynie karty Angelbird. Bycie ambasadorem zobowiązuje J Oczywiście zdawałem sobie sprawę z zagrożeń, jakie mogą pojawić się podczas lotu dronem nad wulkanem. Chodzi przecież nie tylko o wysoką temperaturę, ale również o interferencje i częste zrywanie połączeń z aparaturą sterującą. Byłem pewien, że wyposażony w wiedzę teoretyczną, jestem całkowicie bezpieczny! Wiadomo, różne rzeczy mogą się przytrafić, ale przecież nie mnie 😉

Gdy w końcu udało mi się pierwszego dnia, a właściwie pierwszej nocy, dotrzeć na drżących z emocji nogach w okolice wulkanu, widok był nie do opisania. Oglądanie tej nieposkromionej siły, rozgrzanych do czerwoności skał i parujących wokół pól lawy, było niesamowitym, niemal mistycznym przeżyciem. I wiem jak to kiczowato brzmi. Nie jestem niestety wirtuozem pióra, żeby opisać to barwniej. Po prostu zbierałem szczękę z podłogi.

Po pierwszych emocjach, wyjąłem aparat i zacząłem robić zdjęcia. Fotografowanie wulkanu okazało się całkiem trudne. Falowanie i drganie powietrza, wiatr, powodowały, że nawet na stabilnym statywie trzeba było ustawiać krótkie czasy i spore ISO. Gdy w końcu uznałem, że jako tako, zaznajomiłem się z warunkami, postanowiłem polatać dronem. Były już okolice 1.00 nad ranem i mimo dnia polarnego o tej porze panował półmrok. Dlatego bardzo zachowawczo, mając w głowie pamięć o zagrożeniach, odbyłem kilka lotów nad polami gorącej lawy i wokół krateru. Tego dnia wulkan nie był bardzo aktywny, więc wszystkie próby wypadły korzystnie i poczułem się pewnie.

Nad ranem, po prawie 24h na nogach, wróciłem do mojej kwatery w Reykjaviku i padłem ze zmęczenia i emocji. Po przebudzeniu okazało się, że tak długie przebywanie przy wulkanie bez maski z pochłaniaczami, ma swoje konsekwencje. Niestety lekko się przytrułem oparami gazów wulkanicznych. Bolała mnie głowa i mocno drapało w gardle. Dlatego ostrzegam Was – jeżeli planujecie wizytę na Islandii i dłuższy postój przy wulkanie – dobra maska nie jest złym pomysłem!

Tymczasem mimo średniego samopoczucia, myśl o wulkanie nie dawała mi spokoju. Dodatkowo po sprawdzeniu najświeższych wiadomości okazało się, że aktywność Fagradalsfjall znacznie wzrosła przez ostatnich kilka godzin. Nie myśląc zbyt długo zapakowałem wszystkie graty (i maskę!) i ponownie ruszyłem w kierunku wulkanu.

Pamiętacie mój zachwyt podczas pierwszej wizyty? To pomnóżcie go razy 10! Kiedy zobaczyłem potoki wrzącej lawy płynące w kierunku oceanu z prędkością wody w rzece, emocje sięgnęły zenitu. Lawa płynęła szerokim strumieniem rozdzielając się na mniejsze strugi. Widok absolutnie niesamowity, piękny i obezwładniający. Zdjęcia i filmy, w mojej ocenie, tylko w niewielkim stopniu oddają to, co widać na żywo! Szybko sięgnąłem po drona i natychmiast wystartowałem, aby zarejestrować widowisko. Nauczony doświadczeniem poprzedniego dnia, latałem na wysokościach nie niższych niż 50 m agl. Wydawało mi się to bezpieczną odległością od lawy. Niestety tylko mi się wydawało. Dron podczas lotu, nie dawał absolutnie żadnych niepokojących sygnałów. Zakładałem więc, że wszystko jest w porządku. Po wylataniu pierwszego pakietu, zawróciłem Mavica na miejsce startu. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie było moje zdziwienie, gdy dron owszem, wrócił, ale w postaci sera topionego. Plastikowe zawieszenie dosłownie ciekło. Mnie również zrobiło się bardzo gorąco. Nie tylko z powodu utraty drona, ale niepewności czy temperatura nie zaszkodziła zarejestrowanemu materiałowi!

Jak pewnie się domyślacie, część zdjęć ilustrujących ten artykuł pochodzi z karty SD ze zniszczonego drona. Materiał ocalał! J Mavic niestety nie. Oprócz obudowy, uszkodzeniu uległ aparat, połowa czujników i elektronika. Jest to dla mnie bolesna nauczka na przyszłość, ale i ostrzeżenie dla Was. Szczęściem w nieszczęściu na pewno jest zachowanie materiału. Na pewno przekonało mnie to ostatecznie, że Angelbird jest solidną firmą, oferującą bardzo dobrej jakości produkty!

A wracając do wulkanu Fagradalsfjall, cóż, czuję, że jeszcze go odwiedzę 😉 A Wy?

Language